Po drodze i środkiem bezdroża

Wywiad z Przemysławem Rozenkiem

Rozmawia Karolina Błachnio

Genesis i artysta

Znalazłam w pana opowiadaniu trop „stworzenie świata”, genesis, chyba bezpośrednie odwołanie do Księgi Rodzaju widoczne w sugestii, że stwarzanie dzieje się poprzez nazywanie, nadanie nazwy i poczucia przynależności – „Jeśli coś można nazwać, przestaje być nieważne i zaczyna być czyjeś. Wszystko chciałoby być czyjeś, więc warto uczyć się wszystko nazywać. To bardzo Magiczna Umiejętność…”. Zastanawiam się nad celem, przekazem. Chce pan w ten sposób przekazać (dzieciakom), że warto poznawać świat i nazwy jego elementów, bo jest to jak powoływanie rzeczy do istnienia? Przywoływanie ich z niebytu?

Skoro rozmawiamy dlatego, że E2rd „wydaje się” w formie zbioru opowiadań, to może wyjaśnię coś, czego wcześniej nie miałem okazji opowiedzieć. Wyobrażaliśmy sobie z Grześkiem Domowiczem (inicjatorem i współautorem koncepcji) cykl książeczek dla zupełnie małych dzieci i niezupełnie dużych rodziców, z masą szczegółowych obrazków i kilkoma wersami tekstu na stronie, dającymi pretekst, powietrze oraz czas. Ostatecznie „E2rd” pojawił się najpierw w magazynie, bardzo fajnym i pożytecznym, ale to narzuciło zupełnie inną formę publikacji. Co tu gadać, gdyby nie „Fika”, „E2rd” pewnie zacząłby i skończył swój żywot na dnie szuflad, więc i tak jest się z czego cieszyć… Tekst miał być początkiem rozmów pomiędzy czytającym rodzicem a oglądającym i słuchającym dzieckiem… A zatem książka właśnie wprost miała zachęcać do pokazywania, nazywania, określania, czyli do używania i sprawdzania słów oraz budowania nimi świata. Fabuła to przechodzenie od czegoś niejasnego, rozmytego, czego prawie nie ma, do coraz bardziej konkretnego i w końcu bliskiego – czyli w efekcie aż do relacji (czyjś, mój). Mam nadzieję, że łatwo wyczuwa się w „E2rdzie” ten dobrze znany klimat: w jednej chwili jesteś „jednym ze stu tysięcy chłopców”, a w drugiej „będziemy się nawzajem potrzebować”.

Pokazuje pan dzieciom (i dorosłym?), że nazywając, są sprawcze, mogą mieć frajdę tworzenia. To znaczy, że zachęca je pan w ten sposób do nauki posługiwania się językiem, poznawania liter? Na zasadzie „to się opłaca, bo dzięki temu możecie tworzyć”.

Dorosłym mówi się wprost Wittgensteinem, dzieciom można jeszcze łatwiej: zobacz, to jest „to”, „to” jest „takie”, możesz „to” polubić lub nie. W efekcie wychodzi na jedno, ale dzieciom nie trzeba wszystkiego od razu racjonalizować – jest na to jeszcze mnóstwo czasu. Można, ale nie trzeba, dzieci lubią „gadać”, wystarczy im w tym nie przeszkadzać… Chciałbym zwrócić uwagę na coś jeszcze – dorosłym autorom od czasu do czasu trzeba przypominać, że sztuka jest też świadomą komunikacją. Dzieci, nieskażone jeszcze konwenansem i Gombrowiczowskim uzależnieniem od „swojego odbicia w duszy innego człowieka”, nie bawią się w wyszukiwanie różnic pomiędzy jednym a drugim… Zupełnie naturalnie komunikują się przez twórczość i tworzą bardzo komunikatywnie. Dzieci tworzą nawet z nudów.

E2rd na końcu odcinka zdaje sobie sprawę ze swojego istnienia, wyłania się z ciemności, widzi swoją oddzielność od niej. I ta ciemność to chyba znów wycieczka do Biblii: „Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami”; E2rd zostaje powołany z ciemności. Czy wobec tego tematem tego odcinka jest też po prostu sam fakt istnienia, tego, że żyję, a nie „jestem żyty”? I że ten fakt jest bardzo, bardzo „mój”, bardzo osobisty? Jak pan pisze, E2rd „zdał sobie sprawę, że jest, i zaczął być”, przechodzi ze stanu nieświadomości do (samo)świadomości.

Oczywiście, że tak. Wszystko, o czym nie wiemy, chowa się w symbolicznej Ciemności, dowiadujemy się o Istnieniu, kiedy zaczyna nas dotyczyć, kiedy pojawia się w zasięgu wzroku i emocji. Idąc dalej, aby coś zaczęło istnieć czynnie, musi zostać powołane – może zdarzeniem (przypadkiem, samodzianiem) lub aktem woli i (lub) czynem… Dopóki nikt nie odsunął szafy, E2rd tylko był, mieszkał, nazywał się… Istniał, ale nie miał Świadomości, więc nic nie robił, nawet nie wiedział, że może coś więcej. Odsunięcie szafy i odrobina światła pozwoliła dokończyć „dzieło stworzenia” – E2rd był (za sprawą woli i czynu Taty (sic!)), ale dopiero od tego momentu zaczął to wiedzieć… Zdarzenie było w sumie dość banalne (tylko dorosłych zadziwia akt tworzenia), ale Dzień był nadzwyczajny – był początkiem życia naszego bohatera. Czy jako autor obawiam się jednoznacznych skojarzeń z Biblią? Zupełnie nie… Wręcz przeciwnie. Przy okazji zwrócę pani uwagę na jeszcze jeden szczegół. Zanim zamalowano ścianę i ustawiono szafę, nad dziecięcym łóżeczkiem żyła cała masa różnych bytów, które „przestawały się nazywać, kiedy pojawiały się następne”. Okazuje się, że choć barwne i zabawne, nie były na tyle ważne, żeby stać się bohaterami opowieści. Może dlatego, że nie osiągnęły pewnego etapu, nie wkroczyły w samoświadomość…

Jest pan pomysłodawcą tego cyklu, tego bohatera. Nazywa pan dzień, w którym E2rd zdaje sobie sprawę z własnego istnienia, „Początkiem”. Być może będzie to kłopotliwe pytanie: czy świadomie odwołuje się pan tutaj do koncepcji poety – kreatora, wieszcza czy nawet Boga? Czy sam ustawia się pan w tej roli? Która z koncepcji poety jest panu najbliższa (wyczuwam tu i renesans, i romantyzm, a może polską modernę – fin de siècle)? Jest coś ciekawego w tym absolutyzowaniu czy też traktowaniu aktu tworzenia z namaszczeniem przez pana…? Czy może się pan do tego odnieść?

Nie widzę nic kłopotliwego w tym pytaniu… Kreacja jest domeną Boga i artystów – oczywiście w różnych aspektach, jednak czasem zupełnie porównywalnych. Umówmy się, że Bóg, tworząc człowieka na swoje podobieństwo, ze szczególną czułością umieścił w naszej konstrukcji właśnie tę kroplę. Ma pani więc najpierw odniesienie do Mickiewiczowskiego Arcymistrza, ale już o wieszczycielstwie możemy rozmawiać tylko w kategoriach komicznych. Parafrazując Stachurę, „w proroka mnie pani nie wrobi ani we wróżbitę”. W sensie komunikacyjnym – nie gardzę odbiorcą, ale też nie mam zamiaru mu się podlizywać. W sensie manifestacyjnym (konfesyjnym) – czasem piszę zanurzony w konkretnych okolicznościach, miejscu, postaciach, czasie… Innym razem „pisze się”, a wiersz jest piłką w grze pomiędzy „panem ja a panem nikt”. Prawem, a tak naprawdę obowiązkiem każdego poety jest określenie własnej ścieżki, nawet gdyby programowo miało jej nie być, nawet gdyby miała składać się z różnych dróg, szlaków, autostrad, nawet gdy podjęło się decyzję o staniu w miejscu. W moim przypadku jest tak, że najchętniej piszę „po drodze i środkiem bezdroża”…

„Rzeczywiście decyzja o tym, czy coś jest warte uwagi, należy do twórcy (autora), ale nie może być oderwana od odpowiedzialności.”

A co z tym, co niewyrażalne? Nie wszystko da się nazwać, nie wszystko da się wyrazić słowami i adekwatnie nimi opisać. Czy według Przemysława Rozenka to, co niewyrażone słowami, nie istnieje lub jest niewarte uwagi? Nie warto na to kierować uwagi dzieci i rodziców?

Wspomniałem już o granicach mojego poznania… Z drugiej strony powinnością mojego języka (więc i mojej poezji) jest poszukiwanie wyrażeń przy jednoczesnej zabawie z interpretacjami i wieloznacznościami… Rzeczywiście decyzja o tym, czy coś jest warte uwagi, należy do twórcy (autora), ale nie może być oderwana od odpowiedzialności. Nie znoszę czytać wierszy młodych poetów – wobec większości z nich przykro jest być szczerym… Rozmowy z nimi zaczynam od pytań: „Po co to napisałeś?”, „Po co chcesz mi o tym opowiedzieć?”, „Po co mam się nad tym zastanawiać?”. Oznaczam różnicę pomiędzy poetą a grafomanem (lub delikatniej to ujmując – hobbistą) właśnie dzięki odpowiedziom na te pytania. Definicja poezji nie mówi nic o „autentycznym odczuciu i dogłębnym
emocjonalnym przeżyciu” opisywanego tematu… Skoro zdarza nam się kreować światy, to rzeczywistość zakochanej bez pamięci pensjonarki, mimo jej najbardziej autentycznych wzruszeń, nie będzie miała nic wspólnego z poezją. Poezja musi być uczciwa i odpowiedzialna. Warto zwracać uwagę rodziców i nauczycieli, że najpierw trzeba wychować odbiorcę poezji, niekoniecznie poetę…

Rodzicielstwo bliskości

Jest taki fragment, w którym pisze pan o tym, że łóżeczko dziecka stoi blisko łóżka rodziców, żeby mogli je wziąć do siebie i przytulić, gdy zdarza się mu Zły Sen. Pisze pan też o tym, że później dziecko samo przychodzi do łóżka rodziców, gdy jest już trochę starsze, żeby „obronić się przed Złym Snem”. Rodzice podążają za potrzebami dziecka, z czułością je zaspokajają. Propagatorzy „rodzicielstwa bliskości” z pewnością biliby brawo do momentu, w którym wspomina pan, że rodzice biorą małe dziecko do łóżka, bo sami mają Złe Sny i się boją. Daleka jestem od oceniania, ale muszę przyznać, że zapaliła mi się czerwona lampka, gdy to przeczytałam (nie chcę też powiedzieć, że istnieje jedyny lub kilka słusznych modeli rodzicielstwa). Bo czy to nie jest używanie dziecka? Wszak to rodzice mają zaspokajać potrzeby zależnych od nich dzieci, a nie odwrotnie. Co pan o tym myśli?

Odpowiem tak… Jestem ojcem dwóch fantastycznych córek, ale nie czyni mnie to autorytetem. Skończyłem studia pedagogiczne, ale nie uważam, że mam prawo kogokolwiek pouczać. Mimo że kilkanaście lat pracowałem w ośrodku wychowawczym, mam duży dystans do łatwych „sposobów”, jednoznacznych „prawd” i – proszę wybaczyć – mody na „wykonywanie zawodu rodzica”. Tak sobie żartuję, że pedagogika to całkiem młoda dziedzina nauki, z której żyją miliony naukowców, nauczycieli i publicystów, której istotą jest produkowanie milionów wersji „zasad postępowania”, „algorytmów” i „najlepszych porad”, a która przy tym wszystkim nie daje najmniejszej gwarancji efektów. Ktoś ostatnio w rozmowie przekonywał mnie, że nawet „instynkt macierzyński” i „świadome rodzicielstwo” to w przypadku cywilizowanego człowieka zjawisko stosunkowo nowe – do niedawna w biednych środowiskach dzieci licznie się rodziły i umierały, więc nie budowano nadzwyczajnej z nimi więzi, żeby nie cierpieć w częstych przypadkach straty. Z kolei przedstawicieli bogatszych klas również trudno zaliczyć do wspaniałych rodziców, skoro oddawali dzieci mamkom, guwernantkom, zakonnym szkołom i przez całe lata nie wtrącali się w ich wychowanie. Ale… czy współcześnie bycie rodzicem nie jest zaspokajaniem niewątpliwej i pięknej potrzeby rodzicielstwa? Czy trudno określić, na czym ona polega? Słabo znam się na attachment parenting, choć bardzo możliwe, że je „stosowałem”, zanim jeszcze opisano je w książkach, ale twierdzenie, że „dzieci nie spełniają emocjonalnych potrzeb swoich rodziców” to bzdura. Sądzę, że częściej mamy do czynienia ze zjawiskiem jeszcze bardziej skomplikowanym – nadzwyczajnie wysokimi oczekiwaniami wobec rodziców, presją zaangażowania się w „projekt dziecko” z pełnym poświęceniem, świadomą nadkompetencją i, często, rezygnacją z własnych aspiracji. Zastanawiam się, dlaczego wychowanie dziecka tak się skomplikowało, że konieczne są setki poradników, nowych prądów i instytucji je wspierających? Chciałbym być dobrze zrozumiany – bardzo cieszy mnie inspirowanie dzieci i otwieranie przed nimi możliwości ekspresji, bardzo cieszy mnie posługiwanie się sztuką i twórczą aktywnością jak narzędziem czy metodą. Kiepsko jednak, kiedy podchodzi się do wychowania dziecka jak do strategicznej misji, która musi zakończyć się oszałamiającym sukcesem.
Moje córki przychodziły przytulać się, do łóżka, bo sprawiało im to przyjemność, czuły się bezpiecznie i lepiej im się spało – zwyczajnie i po prostu. Mnie również spało się wówczas spokojniej. Z czasem zdarzało się to coraz rzadziej, a w końcu się skończyło. Samo. To przecież takie proste…

 


Przemysław RozenekPrzemysław Rozenek – Autor wierszy, piosenek, opowiadań, scenariuszy… większych i mniejszych form literackich i interdyscyplinarnych działań artystycznych. Żyje i ma się dobrze (stan na rok 2016), pisze i publikuje, mieszka w Karkonoszach, choć często szwenda się po drogach i bezdrożach. Ostatni aktualny kontakt przez listy@ przemyslawrozenek.pl.