Nic nie zastąpi nożyczek…

Tekst ukazał się w 9. numerze FIKI

Z Robertem Romanowiczem – architektem, malarzem, ilustratorem książek rozmawia Katarzyna Piwońska

Jak się zostaje ilustratorem?

Nie wiem, czy istnieje gotowa recepta na bycie ilustratorem. Bez wątpienia musi pojawić się okres fascynacji szeroko pojętą ilustracją, czas eksperymentów, poszukiwań własnej drogi, stylu. Swoją przygodę z rysunkiem rozpocząłem już jako kilkuletni chłopiec. W tamtym czasie kolorowe książeczki były czymś wyjątkowym. Potrafiłem przeglądać je całymi dniami, a później próbować własnych sił, przerysowując ich bohaterów na potęgę. Potem były bazgroły w zeszytach szkolnych, pierwsze farby olejne i prawdziwe podobrazia. Myślę, że w bardzo podobny sposób zaczynało wielu ilustratorów.

Czy ma pan jakichś mistrzów – mam na myśli twórców, których pan podziwia, jak też osoby, które spotkał pan na swojej drodze i udzieliły niezwykle cennych rad?

Tak. Pierwsi pojawili się już w dzieciństwie – wtedy mistrzami byli dla mnie Bohdan Butenko i Edward Lutczyn. Ich style różniły się od siebie. Dzięki temu mogłem podziwiać z jednej strony lekką kreskę, a z drugiej – mnogość kolorów. Edwarda Lutczyna można było co jakiś czas oglądać w telewizji i podziwiać jego swobodę rysowania: postaci dosłownie pojawiały się na białym kartonie. Dla mnie osobiście było to magiczne przeżycie: widzieć, jak wcześniej zakreślony flamastrem obrys powoli wypełnia się kolorem. W ten sposób powstawali nowi bohaterowie. Natomiast kultowy Gapiszon Butenki był chyba najczęściej pojawiającą się postacią bajkową w moim bloku rysunkowym.

Ci dwaj mistrzowie dzieciństwa nadal stanowią ważny punkt odniesienia, choć w dobie Internetu mistrzowski wachlarz znacznie się powiększył. Kiedy studiowałem architekturę, uczyłem się rysunku i malarstwa także od wybitnych profesorów. Ich cenne rady towarzyszą mi do dziś. Nie zapomnę godzin spędzonych w pięknych, zabytkowych pomieszczeniach. Już wtedy chciałem odejść nieco od konwencji białego brystolu i grafitu. Pozwolono mi na nieco delikatniejszy sposób wyrazu. Tak zacząłem malować pastelami na kolorowych podkładach. Był to dla mnie krok do przodu.

Jakie są etapy pracy nad ilustracją do tekstu? Co jest najważniejsze?

Na początku pracy muszę wiedzieć, do kogo skierowana jest książka. Od tego zależy bardzo wiele. Z pewnością każdy ilustrator ma swoje procedury. Ja czytam tekst kilka razy. Robię przy tej okazji sporo notatek, wyłapuję charakterystyczne elementy. Już na tym etapie zaczynam tworzenie szkiców. Następnie w konsultacji z autorem lub wydawnictwem wybieramy taki, który stanowi bazę do pierwszych ilustracji. Potem jest już tylko czysta przyjemność tworzenia. Po tej odrobinie szaleństwa należy przygotować odpowiednie pliki, które wędrują do składu. Czasem całą częścią techniczną zajmuję się osobiście. Wówczas gotowe pliki wysyłam bezpośrednio do drukarni.


Ciąg dalszy rozmowy w 9. numerze FIKI.