Bajać, nie bujać

W najnowszym 7. numerze FIKI rozmowa z Beatą Bąblińską i Moniką Kabacińską, założycielkami Teatru Atofri.

Pyta: Agata Drwięga
Foto: Wojtek Wójcik

Agata Drwięga: Co was skłoniło do tego, żeby zająć się tworzeniem spektakli dla najnajmłodszych?

Beata Bąblińska: W 2006 roku w Centrum Sztuki Dziecka pojawił się pomysł, żeby zrobić w Poznaniu przegląd europejskich spektakli dla najnajmłodszych połączony z seminarium na temat teatru inicjacyjnego. Wówczas Zbyszek Rudziński, który był odpowiedzialny za ten projekt, zwrócił się do Ireny Lipczyńskiej, a ona do mnie, z propozycją stworzenia przedstawienia dla dzieci w wieku 0–3 lat. Nie dostałyśmy wówczas żadnych nagrań ani wskazówek, jak taki spektakl ma wyglądać. Przygotowanie go było trudnym zadaniem, ale z drugiej strony nie musiałyśmy się przejmować tym, czy za bardzo nie sugerujemy się produkcjami powstałymi za granicą. W Polsce nie mieliśmy wówczas żadnych przedstawień teatru inicjacyjnego – nasze „Plumplumdzyńdzyńbum…” oraz „Co to?” grupy BLUM były pierwszymi takimi przedsięwzięciami.

Monika Kabacińska: Co prawda nie brałam udziału w projekcie organizowanym przez CSD, ale od pewnego czasu myślałam o wypracowaniu jakiejś tanecznej formy artystycznej kierowanej do najmłodszych. Razem z Becią tańczyłyśmy przez wiele lat w Zespole Plastyki Ruchu, a ja uczyłam tańca i muzyki dzieci i młodzież. Spotkałyśmy się kiedyś we trójkę: Beata, Grażyna Grobelna (teraz Walerych) i ja dogadałyśmy się, że dobrze by było rozwinąć ten kierunek w Poznaniu.

Trudno było przekonać do tego pomysłu Urząd Miasta i Centrum Kultury Zamek, w którym macie swoją salę?

B.B: Akurat to nie było takie trudne. Miałyśmy dużo szczęścia, bo Urząd Miasta nie zgłaszał sprzeciwu (poparł finansowo nasze projekty), wsparcia prawnego udzieliła nam Poznańska Fundacja Artystyczna, a sala prawie spadła z nieba. Udostępnił nam ją Bogdan Żyłkowski, którego poznałyśmy przy okazji działalności w Zespole. Tak się złożyło, że on prowadzi swój teatr, który wystawia spektakle właśnie w sali 218 w CK Zamek. Powiedział, że jeśli chcemy, możemy tam pracować. I wtedy już nie miałyśmy wyjścia. Swoją drogą, to było fascynujące odkrycie – nagle okazało się, że coś, czym zajmowałyśmy się do tej pory, może zyskać zupełnie inny wymiar. Nie studiowałyśmy aktorstwa, więc nie mamy warsztatu pozwalającego na piękne posługiwanie się na scenie mową, ale w teatrze dla najnajmłodszych to nie jest aż tak ważne. Bardziej liczy się wrażliwość muzyczna, umiejętność grania na instrumentach, świadomość własnego ciała czy świadomość sceniczna – my tego wszystkiego nauczyłyśmy się wcześniej i mogłyśmy z tego czerpać, jednocześnie tworząc nową jakość.

Jaki był wasz pierwszy wspólny spektakl i na czym bazowałyście tworząc go?

M.K: „Tańczące wiolonczele”. Wyszłyśmy od naszych wcześniejszych doświadczeń: Grażyna i ja jako rytmiczki, Beata wcześniej prowadziła zajęcia dla dzieci w wieku 1–3 lat, gdzie pracowała na programie autorskim. Muzyka i ruch były nam do tej pory najbliższe i to one stały się podstawą naszych produkcji. Od początku też dbałyśmy o stronę wizualną i chciałyśmy współpracować z plastykami – przy „Tańczących…” była to Daria Kompf.

B.B: Inspirujący był także udział w organizowanym przez CSD sympozjum, gdzie m.in. Roberto Frabetti opowiadał o swojej pracy w Teatrze La Baracca. Oczywiście mnóstwa rzeczy musiałyśmy się też nauczyć same, metodą prób i błędów.

Co jeszcze okazało się pomocne?

M.K: Na pewno literatura z zakresu psychologii rozwojowej dziecka. Bo doświadczenie w pracy z przedszkolakami jest cenne, ale musimy pamiętać, że psychika i percepcja dziecka w wieku do trzech lat różni się od tej, jaką mają starsze dzieci. Także ciągle trzeba się dokształcać, a im więcej się wie, tym bardziej dojmujące jest uczucie, że to nie wszystko. Konsultujemy się także ze znajomymi pedagożkami i psycholożkami, które przychodzą na nasze spektakle. Ale również same mamy wykształcenie pedagogiczne, więc w tej kwestii ciężko by nam było popełnić jakieś karygodne błędy.

B.B: W moim przypadku znów nieocenione okazało się doświadczenie z wcześniejszej pracy – najmłodsi (zresztą tak jak wszyscy ludzie) w grupie zachowują się zupełnie inaczej niż w domu z najbliższymi. Kiedy prowadziłam zajęcia muzyczno-ruchowe z dziesięcioosobową grupą maluchów z rodzicami, przyglądałam się różnym reakcjom maluszków. W czasie takiej obserwacji można dojść do wielu banalnych, a jednak nieoczywistych wniosków.

Ale to, że jesteście mamami, chyba też się przydaje?

B.B: O, zdecydowanie! Spektakle, które robimy, muszą wyrastać z codzienności znanej małemu dziecku, a obserwując malucha w czasie takich zwykłych, domowych czynności można wpaść na wiele wspaniałych pomysłów…

M.K: …które można od razu konsultować i wstępnie weryfikować. Na przykład pytamy: „Co Marysiu (Marysia, 5 lat) myślisz o…” , a ona na to odpowiada „E, no coś ty. Totalna klapa”. (śmiech) Czasem sama zaczyna nam podsuwać różne rozwiązania, z których niekoniecznie potem korzystamy, ale taka rozmowa bywa bardzo inspirująca. Zdarza się też, że pewne zabiegi testujemy najpierw na swoich dzieciach.

>>> Ciąg dalszy w 7. numerze FIKI.