Niepolitycznie o kulturze

Kamil Niewiński rozmawia z Małgorzatą Kidawą-Błońską

Gmach przy Wiejskiej nie tętnił politycznym życiem. Atmosfera różniła się od tej, którą zwykliśmy oglądać na ekranach telewizorów, ale trudno się dziwić – za moment miały odbyć się wybory. Sejm VII kadencji właśnie przechodził do historii. Byłem pewnie jednym z ostatnich gości przyjętych przez ówczesną marszałek Sejmu w jej gabinecie. Duże pomieszczenie, pośrodku biurko. Nieopodal drzwi wejściowych stolik do rozmów w szerszym gronie. Wydało mi się to bezcelowym marnotrawstwem przestrzeni. Ogrom sali i te kilka mebli. Ale może właśnie taki jest krój powagi urzędu. Szukam opisu dla swojej rozmówczyni i wciąż nasuwa mi się jedno słowo. Elegancja. Pani Małgorzata Kidawa-Błońska jest z niej zbudowana w sposób niewymuszony. W rozkrzyczanej teraźniejszości to prawdziwa rzadkość, która tonuje konwersację. To wytworność dyskretnych gestów, spokojna barwa głosu i dbałość o język. Swoista powściągliwość ocen przy jednoczesnym zachowaniu jasności przekonań. Dyplomacja, polityka i samoświadomość. Godzina rozmowy o sprawach bliskich nam obojgu. Rozmowy bez wagi państwowej. Szczypta wspomnień i planów, garść chłodnych komentarzy w przepastnym gabinecie marszałek Sejmu VII kadencji. Niepolitycznie o kulturze

Jeżeli pani pozwoli, w naszej dzisiejszej rozmowie spróbujemy uciec od polityki.
Bardzo chętnie.

Chciałbym porozmawiać o kulturze.
O, to z tym większą przyjemnością.

Na początek przenieśmy się więc do czasu, kiedy zaczynała pani pracę w branży filmowej.
Dla mnie film był właściwie pewnego rodzaju składową całości, bo ja od wczesnych lat pasjonowałam się teatrem i wydawało mi się wówczas, że to właśnie z tym miejscem związane będzie całe moje przyszłe życie. Ale jak to w życiu… Często spotyka nas coś niespodziewanego. Poznałam mojego męża, który był już wtedy reżyserem filmowym, a jak pan zapewne słyszał, dwóch reżyserów pod jednym dachem – tego pogodzić nie sposób.

Stąd pomysł zajęcia się produkcją?
Zaczęliśmy z mężem wspólnie pracować, próbując założyć firmę producencką. Mąż zajmował się sprawami artystycznymi, ja – produkcją i organizacją.

To był stały podział obowiązków?
Ponieważ pracowaliśmy razem, czasami miałam wpływ na obsadę, mogłam sugerować zmiany w scenariuszu

Mąż słuchał pani uwag?
Przyjmował je ze spokojem. (śmiech) Staraliśmy się jednak, żebym jak najrzadziej pojawiała się na planie. Jeżeli już taka sytuacja miała miejsce, nigdy nie wchodziłam między aktorów, reżysera a kamerę. Zawsze starałam się stać z boku. W montażowni też pojawiałam się dopiero, gdy mąż uznał, że mogę już zobaczyć materiał. I tak próbowaliśmy robić kolejne rzeczy.

Czasy nie sprzyjały?
To był przecież czas przemian. W Polsce rynek dopiero się ożywiał, wielu rzeczy brakowało. Dzisiaj to może wydać się zabawne, ale pisma do koproducentów zagranicznych trzeba było wysyłać faksem. Wtedy nie było to powszechne urządzenie. Żeby z niego korzystać, jeździliśmy w nocy na pocztę.

A czemu w nocy?
Bo były mniejsze kolejki… Widzi pan, w jakich okolicznościach rodziły się w Polsce firmy producenckie. (śmiech)
Jakie jest pani ukochane dzieło z tamtych lat?
Szukaliśmy różnych interesujących tematów, jednak takim ulubionym filmem, który powstawał w bardzo ciężkich warunkach, był „Skazany na bluesa”.
O tych trudnościach produkcyjnych krążyły legendy.
Ten film rodził się w ogromnych bólach. Kilka razy podchodziliśmy do realizacji. W okresie transformacji nie było jeszcze Instytutu Sztuki Filmowej, telewizja przeżywała swoje kłopoty. Kiedy zdobywało się środki w jednym miejscu, szybko okazywało się, że drugie miejsce już nie jest aktualne, bo ta instytucja albo właśnie zmienia sposób działania, albo skończyły się jej pieniądze. Film musiał więc czekać.

To prawda, że zastawili państwo dom, żeby zrealizować ten film?
Tak. Kiedy po rocznej przerwie chcieliśmy po raz kolejny spróbować, zdecydowaliśmy się na kredyt pod zastaw domu rodzinnego. Ale byliśmy już tak zdeterminowani… I czuliśmy, że warto podjąć to wyzwanie.

Czy to odwaga, czy już brawura?
Nie wiem, czy jeszcze kiedyś podjęłabym takie wyzwanie, że zastawiam dom i robię film. Przecież każdy wie, że z filmami jest różnie, a jeszcze w tamtych latach widzowie tak masowo nie wybierali polskich tytułów. Dopiero uczyliśmy się kochać polskie kino. To było duże przeżycie, bo musieliśmy sobie bardzo zaufać. Musiała nam też zaufać ekipa, bo wszyscy wiedzieliśmy, jak ryzykowną podejmujemy grę: albo nam wszystkim się uda, albo nie będę miała rodzinnego domu. Tak że mógł być dramat, ale się udało.
Było coś wyjątkowego w tej produkcji, bo otrzymaliśmy wiele wsparcia, każdy chciał, żeby to się powiodło. Czuło się, że chodzi o coś więcej niż tylko zarobek. Ekipa bardzo nam pomogła.

Tomek Kot do dzisiaj z rozrzewnieniem wspomina ten czas.
On był rewelacyjny. Dokonał czegoś niebywałego. Był też pewnego rodzaju spoiwem przy tym filmie. Niech pan zobaczy, jak Tomek profesjonalnie podszedł do budowania postaci. Powiem szczerze, że pracowałam z wieloma aktorami, ale Tomek bezwzględnie wchodził w rolę. On nie tylko bardzo dokładnie czytał scenariusz, ale przede wszystkim starał się poznać i zrozumieć sytuacje, zrozumieć środowiska, o których była mowa w tekście. Przecież on pojechał do Monaru i obserwował, jak wygląda tam życie, jak się zachowują ludzie. Dlatego potrafił to potem tak wiernie przełożyć na postać.

Dobrze, opowieść o początkach firmy Gambit Production mamy za sobą, ale przecież pierwsze kroki w branży stawiała pani wcześniej, jeszcze w latach osiemdziesiątych.
Tak, w Studiu Irzykowskiego.

img_1045-copy-c-b
Fot. Fotoreakcja.pl

W zespole literackim?
Tak. To był zupełny początek, jeszcze nie na swoim.

Proszę wprowadzić nas w ten okres.
To były bardzo ciekawe czasy. Wtedy powstawała taka grupa młodych twórców: Krzysztof Magowski, Krzysztof Krauze, Leszek Wosiewicz, Andrzej Titkow. Oni wszyscy byli związani ze Studiem Irzykowskiego. Do tego Waldemar Krzystek, Piotr Łazarkiewicz. Bardzo ambitni młodzi twórcy. Poza tym sam zespół literacki był fajny. Pracowaliśmy z Jackiem Janczarskim, z Jarkiem Sandlerem.

W jaki sposób trafiła pani do zespołu?
Trochę przez przypadek.

No właśnie, przecież obrany przez panią kierunek studiów nie wskazywał na zainteresowanie kinematografią.
Faktycznie, ukończyłam socjologię. Ale przed samym stanem wojennym chodziłam też do szkoły teatralnej na zajęcia z teatrologii i reżyserii. A do „Irzykowskiego” trafiłam po zakończeniu stanu wojennego, usilnie szukając jakiegoś zajęcia, a wtedy trudno było o pracę. Zaproponowano mi wtedy ten zespół literacki, żebym się może na początek tam sprawdziła. I muszę powiedzieć, że była to bardzo dobra i ciekawa szkoła. Raz, że pracowałam z ciekawymi ludźmi, ale poza tym to był czas, kiedy się dużo dyskutowało. Ci twórcy nieustannie opowiadali o projektach, spierali się, nieprzerwanie trwały rozmowy. Dzięki temu mieliśmy zresztą dobre filmy. Wtedy powstała „Fala” Łazarkiewicza, „Kornblumenblau” Wosiewicza.

Która produkcja z tamtych lat jest pani najbliższa?
Pytam oczywiście o tę, przy której miała pani okazję pracować. Ja byłam troszeczkę przy każdej z nich. Taka była specyfika pracy w zespole literackim. Czy to na etapie wyszukiwania tekstów, czy dalszego wspierania rozwoju. Pamiętam wiele wspaniałych chwil, ale najlepiej wspominam te nasze rozmowy, bo to było najciekawsze. Za dnia w studiu, wieczorami w poszczególnych mieszkaniach. Wtedy czuło się, że ci wszyscy twórcy lubią ze sobą obcować, lubią polemizować. W tym czasie tworzył się dobry zespół, którego praca potem zaowocowała.

Swoją opowieścią buduje pani taką atmosferę, że człowiek najchętniej rzuciłby wszystko i sam zaczął robić filmy. Nic dziwnego, że ma pani tak filmowy dom, bo przecież oprócz pani męża, również syn związał się z branżą filmową.
A miałam cichą nadzieję, że się oprze temu zawodowi…

Nie wyszło.
To prawda, chociaż była szansa. Jasiek początkowo studiował prawo.

Przyznam szczerze, że jakoś nie widzę pani syna w prawniczej todze.
No właśnie… „Widziałaś takiego sympatycznego i pogodnego prawnika?” – zapytał mnie kiedyś. Jasiek nie mógł znieść tego, że trzeba chodzić w garniturach, nie pasowała mu atmosfera tego zawodu. Miał również epizod na studiach dziennikarskich, z których szybko zrezygnował. Ku mojemu zaskoczeniu, bo nawet nie wiem, kiedy to się stało, sam rozpoczął pracę przy filmach. Zaczął się tym zajmować właściwie poza moją i męża wiedzą. To nas zaskoczyło. Jasiek bardzo polubił tę pracę i chyba dobrze się w tym czuje. Od nas dostał jedynie zaplecze. Wszystko wypracował sam i wsiąknął w to środowisko… niestety.

Skąd ten żal? Przecież sama wspomina pani pracę przy filmach z dużym sentymentem.
Myślę, że jak każda matka chciałabym, żeby moje dziecko miało spokojne i szczęśliwe życie, bez takich emocji. A wiemy przecież, że w branży filmowej tych emocji, niepewności jest mnóstwo.

Odnoszę wrażenie, że w polityce też nietrudno o takie emocje.
No tak… Dlatego myślałam, że skoro u nas się tak nieustannie kotłuje – bo przecież moi dziadkowie i moi rodzice też nie mieli takiego normalnego życia – to może chociaż on wybierze bardziej spokojną drogę. Ale już w szkole średniej widziałam, że to się nie uda, że Jasiek musi chodzić swoimi drogami.

Tęskni pani za planem filmowym?
Tu, w Alejach Ujazdowskich, często są kręcone filmy. I kiedy widzę, że stoi catering, garderoba, ekipa rozkłada lampy, to tak mi się robi ciepło na sercu… Na pewno chciałabym jeszcze kiedyś wrócić na plan filmowy, choćby dla tej niepowtarzalnej atmosfery. Takiego kreowania, czekania na ten jeden moment. Mogę jednak powiedzieć, tak à propos podobieństw, że tu film znowu zbliża się do polityki. Tu też się czeka na ten jeden moment, wkłada mnóstwo pracy, wysiłku, a tego efektu ciągle nie ma. I dopiero nagle coś zaskakuje. Z tą różnicą, że film jest pracą zespołową.

Chwileczkę. Chce pani powiedzieć, że polityka nie jest?
Powinna być, ale nie zawsze jest.

Coś tak czułem…
Często powtarzam, że polityka powinna być pracą zespołową i tam, gdzie ten zespół jest, szybciej widać efekty. Film musi być pracą zespołową. Tam inaczej się nie da. Zabraknie dyżurnego i wszystko się zawali. Catering przygotuje słabe jedzenie i cała ekipa będzie wściekła. Dlatego można doszukać się podobieństw…

Wydaje się, że obie działalności ciągną ku sobie indywidualistów, którzy jednak powinni działać wspólnie.
To prawda. Poza tym na planie jest reżyser i to on bierze odpowiedzialność za cały film. W polityce też mamy przecież przywództwo. Przy czym film nie powstanie, jeżeli nie uda się scementować zespołu, który wspólnie wypracuje efekt końcowy. A w polityce bywa różnie. Tam, gdzie jest dobrze, działa zespół. No, ale nie zawsze jest dobrze.

Proszę wybaczyć, jeżeli popełniam błąd, ale zastanawiam się, dlaczego w swojej działalności sejmowej nie związała się pani silniej z pracą na rzecz kultury.
Ależ związałam się. Przecież od początku swojej obecności w Sejmie pracowałam w Komisji Kultury. Aż do dnia, kiedy Donald Tusk zaproponował mi pracę rzecznika prasowego jego rządu. Ja właściwie poszłam do polityki, żeby wypracowywać modele ułatwiające pracę w kulturze. Żeby pokazać, że w kulturę warto inwestować, żeby stworzyć przyjaźniejsze prawo.

Pani formacja jednak nadepnęła na odcisk środowiskom twórczym. Najpierw sprawa kosztów uzyskania przychodu, potem cała ta nagonka na tzw. umowy śmieciowe…
Widzi pan, ja sama nie lubię tej nazwy, bo przecież całe życie pracowałam na takich umowach, a niedawno dowiedzieliśmy się, że one nagle są śmieciowe. Intencja zmian była jednak inna. Chodzi o zabezpieczenie minimum socjalnego twórcom, bo przecież im się to należy. A z tym tak zwanym pięćdziesięcioprocentowym uzyskiem sprawa była jeszcze inna. Proszę zwrócić uwagę, że gdybyśmy w Polsce uczciwie potraktowali to, kto naprawdę jest artystą, to przecież tych ludzi nie byłoby tak wielu. A skala oszustw na umowach była ogromna. Właściwie każdy był artystą i należało mu się pięćdziesiąt procent uzysku. Zrobiono z tego dziurę – studnię, z której czerpały nie te osoby, które powinny.

Tylko że po wprowadzeniu zmian rykoszetem dostało się też uczciwym obywatelom.
Niestety. Wiem o tym, dlatego walczyłam. Bardzo chciałabym wypracować takie rozwiązanie, które skutecznie będzie mogło to zrekompensować. Kultura musi być poważnie traktowana i rozwijać się swobodnie. Zwłaszcza że w Polsce wciąż jeszcze myślenie kreatywne jest gorzej oceniane niż np. przekopanie ogródka. Stąd się biorą u nas nieustanne problemy z podejściem do praw autorskich.

Myśli pani o piractwie?
Tak. Proszę zobaczyć, że według ludzi kradzież jest wtedy, gdy na przykład ktoś „podprowadzi” bułkę ze sklepu, ale już przywłaszczenie własności intelektualnej, którą autor mógłby sprzedawać, w powszechnej świadomości obywateli nie jest kradzieżą. Ale to wymaga zmian w mentalności, a co za tym idzie – edukacji. Bo przecież nie można mieć pretensji do ludzi, którzy nie rozumieją, że to, co robią, jest złe. Jak powiedzieć młodemu człowiekowi, że źle robi, „ściągając” film, skoro ten film przecież jest w Internecie. Przecież on tego tam nie umieścił, nie zabrał nikomu. Jest – to biorę.

Wydaje mi się jednak, że jest pani zbyt łaskawa w ocenie piractwa. Jestem przekonany, że ludzie ściągający filmy z Internetu robią to z pełną świadomością, że kradną.
Też tak myślałam, ale to nieprawda. Do momentu, dopóki ktoś im tego nie uświadomi, nie wiedzą.

Problem w tym, że powszechność tych praktyk relatywizuje ocenę moralną. Wszyscy to robią, więc tak źle nie jest. Poza tym złodzieja sklepowego łatwiej złapać. Przy kradzieży w Internecie strach przed karą jest znikomy, nie powstrzymuje przed działaniem. A na to wszystko nakłada się dość częsta opinia, chyba zresztą poparta prawem, że nielegalne jest umieszczenie pirackiego materiału w sieci. Ściąganie natomiast nie jest nielegalne.
Ale to wciąż kradzież. Powszechna, trudna do złapania, do tego o małej szkodliwości. No, ale jednak kradzież. Dlatego to wymaga zwalczania, ale i szerokiej edukacji obywateli.

Kiedy ostatnio była pani w kinie?
Chyba miesiąc temu. Oglądałam „Karbalę”.

To i tak niezła średnia.
Z kinem u nas nie jest wcale tak źle. To z książkami wciąż mamy problem.

To ciekawe, bo byłem przekonany, że nam czytelnictwo wzrasta.
Nie sądzę, skoro badania mówią, że co drugi Polak nie miał książki w ręku.

Nie wiem, czy tak bardzo ufałbym statystykom, bo w tym przypadku brzmią dość nieprawdopodobnie.
Wie pan, może uwierzyliśmy w pewien ideał, że ludzie mają potrzebę czytania, a tak naprawdę od zawsze czytały u nas tylko pewne grupy. Reszta nie miała chęci sięgać po literaturę. Ale są przecież takie kraje jak Czechy, gdzie ludzie nagle zaczęli czytać powszechnie. Oczywiście statystyki nie oddają w pełni istoty problemu. Stąd też duża akcja Ministerstwa Kultury związana z promocją czytelnictwa i wspieranie bibliotek, żeby miały nowości, żeby były blisko ludzi. Bo może dla wielu obywateli barierą jest kupienie książki.

Zawsze można ją ściągnąć z Internetu.
Pan oczywiście żartuje, ale mamy przecież coś takiego jak Kultura Dostępna i sporo pozycji z kanonu polskiej literatury można pobrać legalnie. Nie ma tam oczywiście nowości, ale jest spora lista książek czy filmów tych tak zwanych klasycznych.

To proszę powiedzieć, jak powszechne jest uczestnictwo pracowników tego budynku – mam tu na myśli Sejm – w życiu kulturalnym?
Tu bywa różnie. Natomiast muszę przyznać, że wszyscy posłowie z Komisji Kultury, gdy jeszcze brałam udział w jej pracach, znali się na rzeczy, choć poglądy często były różne. Każda osoba była zaangażowana i każdy z posłów miał swój obszar, na rzecz którego szczególnie działał. Dobrze wspominam te czasy.

Jednak ma pani zapewne świadomość, jaka jest powszechna opinia o pracy posłów.
Rzeczywiście, ta ocena pracy parlamentarzystów jest surowa. Moim zdaniem jest to jednak dość niesprawiedliwy osąd. Czasem bowiem dzieje się tak, że do opinii publicznej docierają niezbyt fortunne wypowiedzi i zachowania, które szkodzą tym uczciwie pracującym. Bardzo żałuję, że takie dobre inicjatywy z trudnością się przebijają. Czy wie pan, że w Sejmie organizowane jest kino dla posłów, a latem otwarte kino plenerowe?

Nie miałem pojęcia. Tu jest sala kinowa?
Takiej na stałe nie ma. Sala sejmowa była przystosowywana do pokazów. I przyjeżdżali twórcy, były pokazy i dyskusje. Czasami bardzo ożywione.

A które tytuły wywołały największe emocje?
Po „Róży” była wielka dyskusja. Też po „Czarnym czwartku”.

Czyli posłowie lubują się w tematach politycznych.
To budziło największe dyskusje. Ale były też filmy dokumentalne, a także pokaz „Bogów”.

A „Pokłosie”?
Chyba nie. Szkoda, bo dyskusja mogłaby być równie ciekawa jak film. Kilku pani sejmowych oponentów ma dość interesującą interpretację tego filmu, którą raczyło się podzielić ze społeczeństwem, zarzucając mu antypolskość.
Ale „Ida” była pokazywana.

Bardzo udana inicjatywa.
I ma walory edukacyjne.

To prawda. Poza tym możemy chyba jednak wymagać od posłów, żeby reprezentując nas znali polski dorobek kulturalny. Byłoby to dobrym obyczajem. Zwłaszcza że liczba produkowanych przez nas filmów nie powinna parlamentarzystom zbyt mocno obciążać kalendarza.
Całe szczęście nasza produkcja wzrosła, bo przecież był czas, że powstawało jedynie około dwudziestu filmów rocznie. I nie chciałabym, żebyśmy do tych czasów wracali.

Jakie zmiany w obszarze kultury powinny zostać wprowadzone w kolejnej kadencji Sejmu?
Nie chciałabym wielkich rewolucji, bo to jest niebezpieczne. Na pewno należy uprościć ustawę o prowadzeniu działalności artystycznej. Dyrektorzy instytucji kultury muszą mieć większą swobodę i odpowiedzialność. No i media publiczne. Trzeba się z tym uporać.

To jeszcze nikomu się nie udało.
Łatwo nie będzie. Ja jestem jednak idealistką i chciałabym, żeby ta ustawa budowała konsensus w Sejmie. Żeby nie było krzyków, że ktoś chce je zawłaszczać. Podejrzewam, że to się przez tyle lat nie udało, bo zawsze były takie zakusy. A przecież musimy media wzmocnić, bo nie ma demokracji bez szeroko rozumianych mediów publicznych.

Media prywatne mogą wiele wnieść, ale one przecież muszą pracować na zysk. Muszą liczyć się z oglądalnością. Media publiczne też powinny.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby media publiczne produkowały programy dla jednej osoby, bo wypaczałoby to ideę misji.

Ma pani jednak świadomość, że misyjność mediów publicznych jest pojęciem mitycznym. Nikt tego nie bierze poważnie.
Mam na ten temat inne zdanie, bo uważam, że każdy intuicyjnie wyczuwa, czego by w ramach takiej misji oczekiwał.

Naprawdę? Ja mam inne obserwacje. Mnie się wydaje, że kolejni prezesi i dyrektorzy bardzo chcieliby się pozbyć wszystkiego, co się wiąże z misyjnością, bo jest to pewne ograniczenie, na które podobno jeszcze nie ma pieniędzy.
Proszę zauważyć, że każda rozmowa o mediach sprowadza się do pieniędzy. Ja bym chciała jednak dyskusji na temat oczekiwań i wyliczeń, bo przecież da się te koszty oszacować. Dlaczego media publiczne nie miałyby wrócić do tradycji robienia dobrych programów publicystycznych…?

img_1052
Fot. Fotoreakcja.pl

Tu przyznam pani rację. Proszę zwrócić uwagę, że w polskiej telewizji właściwie brak przedstawicieli środowisk naukowych.
Są, ale pojawiają się sporadycznie. Moim zdaniem brakuje też dobrych filmów i seriali. Dawniej lepiej udawało się nam realizować porządne programy misyjne.

To powiedzmy jeszcze kilka słów o kabaretach i mamy tygodniowy obraz programu telewizji publicznej.
Tak, to prawda. Najwyraźniej więc zgubiliśmy ideę. Ja rozumiem, że takie programy to odpowiedź stacji telewizyjnych na potrzeby widzów. Powinniśmy jednak w tym wszystkim pamiętać o edukacji.

Czy uważa pani, że kolegom artystom, którzy szturmem weszli do polityki, uda się utrzymać?
Trudno powiedzieć. Kiedy słyszę zapowiedzi, co trzeba zrobić z mediami, jakie filmy należy produkować, że teraz cała grupa twórców musi zostać wyciągnięta z cienia, bo przecież była gnębiona przez układ, to nie mogę nie traktować tego poważnie. To bardzo radykalna wizja świata, a przecież wiemy, że tak nie jest.

Oczywiście, że nie. Ale znamy przecież takie przypadki. Nie tak dawno ukazał się wywiad z Przemkiem Wojcieszkiem, który – co oczywiście smutne, bo pod znakiem zapytania stawia racjonalność oceny rzeczywistości przez niego – opowiadał o tym, że jest specjalnie blokowany, bo jego twórczość jest świetna i niebywale kontrowersyjna, a tym samym niewygodna dla układu… Przecież tego nie da się słuchać.
Proszę zwrócić uwagę, że frustracja jest w ogóle elementem naszego życia, a w takiej dziedzinie jak kultura frustracji jest jeszcze więcej. Bo przecież czego oczekuje artysta? Chciałby mieć odbiorców, którzy za nim pójdą. Będą oglądali jego filmy, słuchali piosenek. A kiedy tego zabraknie, to co taki człowiek czuje?

Może być mu przykro, ale czy to jest powód, żeby tworzyć takie fantasmagorie?
Oczywiście lepiej jest zakasać rękawy i poprawić taki tekst czy scenariusz. Opowiadał nam kiedyś jeden z redaktorów, że w telewizji pojawił się twórca z dokumentem, który nie nadawał się do emisji. Poproszono go więc o wprowadzenie zmian. On oczywiście uważał, że jego film to arcydzieło i tego nie zrobił. A na koniec był obrażony, że nikt tego nie chce pokazać. To nie chodzi o to, żeby go teraz potępić, bo przecież każdy twórca ma prawo do błędów. Najwięksi reżyserzy robili takie filmy, za które dostawali „Maliny”, ale udało im się wrócić i zapisać w historii wielkimi dziełami. Trzeba mieć trochę pokory i nieustannie szukać.

Pani mąż jest teraz przy bardzo ciekawym projekcie.
Tak, to prawda. Bardzo fajny temat. Zostały jeszcze ostatnie dwa dni zdjęciowe.

img_1055-kaska
Fot. Fotoreakcja.pl

Jak to?
Rozumiem, że mówimy o „Gwiazdach”?

Nie. Myślałem o ORP „Orzeł”.
O, to dopiero początek. Ale jak to się uda… To jest taki materiał!

Nie wolałaby pani z mężem szykować filmu, zamiast grać na politycznej szachownicy?
Może i bym wolała, ale jak się coś zaczęło, to trzeba to skończyć. Zrealizować przynajmniej te najważniejsze sprawy. Ale spokojnie, ja jeszcze wrócę na plan filmowy. Mam kilka pomysłów, które wydają się warte realizacji. Tylko że są niestety bardzo kosztowne. Ale naprawdę ciekawe.