Teatr w jednej walizce

Skandynawski teatr dla dzieci w Szczecinie

Artykuł ukazał się w 3. numerze FIKI

Tekst: Agata Hołubowska

O tym, że Skandynawowie potrafią robić kulturę dla dzieci nie muszę chyba nikogo przekonywać. W Polsce coraz bardziej popularne stają się książki wydawane przez naszych sąsiadów zza Bałtyku. Głównie dzięki trzem wydawnictwom (Zakamarki, EneDueRabe, Media Rodzina) słowiańskie dzieci mogą zetknąć się ze znakomitymi tekstami i ilustracjami, będącymi często majsterszczykami w swej dziedzinie pod każdym względem. Wydaje się, że w północnych krajach temat kultury dziecięcej jest traktowany z najwyższą powagą. Nie ma tam miejsca na małe oszustwa czy drobne niedociągnięcia. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik.

Dotarcie do dzieł literackich z Danii, Szwecji, Norwegii czy Finlandii nie jest żadnym wyczynem. Znacznie trudniej jest zetknąć się z teatrem tych krajów. I nie mam tu na myśli polskich adaptacji Muminków czy opowieści o Garmannie, chodzi raczej o teatr TAM tworzony od początku do końca. By móc go obejrzeć, musi się ku temu wydarzyć specjalna okazja jak choćby Mały Kontrapunkt – festiwal, który odbył się na początku kwietnia, a zorganizowany został przez Teatr Lalek Pleciuga w Szczecinie. Mali widzowie mogli obejrzeć cztery spektakle – po jednym z każdego z wyżej wymienionych krajów. Choć cechuje je różna tematyka, użyte środki wyrazu i różny wiek docelowy odbiorców, to jest coś, co je wszystkie łączy: kameralność, prostota, mówienie wprost o rzeczach trudnych i działanie na zmysły w taki sposób, by zmusić wyobraźnię do działania.

I tak, pierwszego dnia festiwalu na scenę wstąpił duński Teatret Lampe (Teatr Lampa) ze spektaklem “Kret i dom, który przyszedł i odszedł”. Oczom dzieci ukazała się niewielka makieta przekroju pionowego gleby poprzecinanej krecimi korytarzami. Gospodarz tych podziemnych włości spał sobie w centralnej ich części. Po chwili przebudził się (w tej roli wystąpiła pacynka animowana przez jedną aktorkę), pogimnastykował i zażył kąpieli w wodzie gruntowej. Kret zapewne od dawna żył w tym miejscu nie niepokojony przez nikogo, aż do tego pamiętnego dnia, gdy obok jego kopca “wyrósł” nagle dom. Mało tego, jej właścicielce takie sąsiedztwo się wielce nie spodobało, więc postanowiła zadusić dymem niewinne zwierzątko. Prawie jej się to udało… Na szczęście w porę widzi swój błąd i reanimuje kreta. Przeprasza go potem i zaprasza na herbatę i tort. Scena zasiadania kreta i człowieka przy jednym stole jest dość znamienna, gdyż kobieta jest oburzona zachowaniem zwierzęcia: nie potrafi posługiwać się sztućcami, pić z filiżanki, głośno mu się odbija, a na dodatek nie wszystko mu smakuje, co otwarcie pokazuje… Jednak pani też nie jest taka znów dystyngowana – świetnie wiemy, kiedy korzystała z toalety, bo zapina sobie rozporek, a w tle słychać odgłos spuszczanej wody.

Jej domek, który sama wniosła na plecach, to taka “magiczna skrzynka”. Podzielony na cztery części pełnił jednocześnie rolę swoistego sekretarzyka, gdzie można wyjąć np. kawałek ściany z oknem, która okazywała się poradnikiem o tym, jak pozbyć się kreta; inna część na chwilę stawała się stolikiem z filiżankami i dzbankiem; jeszcze inna schowkiem na helikopter. Po reakcjach młodziutkiej widowni widać było, że ten fragment scenografii zafascynował ją tak samo jak mnie.

W tym spektaklu został przeciwstawiony człowiek zwierzęciu, a co za tym idzie – natura cywilizacji. Człowiek, który bezceremonialnie pojawia się na nowym terenie, czuje się jego panem i robi wszystko, by go sobie podporządkować. Z tej bezsłownej akcji trudno wywnioskować, co takiego wpłynęło na to, że nagle kobiecie mięknie serce i zabiera kreta ze szponów bezlitosnej śmierci. Mało tego – zaprzyjaźnia się ze zwierzęciem. Zauważamy tu przemianę Złego, choć niegroźnie wyglądającego, w Dobrego. Twórcy spektaklu otwarcie pokazali w nim fizjologię, lenistwo, śmierć bez żadnej zasłonki.

Następnego dnia wystąpił szwedzki teatr ZebraDans z przedstawieniem “Straszaki”. Fabuła jest bardzo prosta: troje rodzeństwa zostaje samo w domu i bawi się w taki sposób, w jaki niczym nieskrępowana wyobraźnia na to pozwala. Zdejmują z siebie niezliczone warstwy ubrań, by zostać w samych piżamach (szkoda czasu na ubieranie się!), z prostych rekwizytów budują nowe światy, w które z łatwością się przenoszą. Jak choćby wtedy, gdy z ramy okiennej robią rakietę i „lecą” w kosmos wraz z Gagarinem. Dzieci straszą się udając duchy. W arkuszu papieru naciągniętym na ramę rysują okno i wycinają drzwi – i już mają nowy dom!

Przedstawiemie obfituje właśnie w takie proste zabiegi, które przemawiają do dziecięcej wyobraźni. Zasada jest taka, że im mniej zabawek, które tę „robotę” (czyli wymyślanie) wykonują za dzieci, tym lepiej. W tym spektaklu zabawek nie było. Były poduszki, na których wykonano taniec, było stare prześcieradło, które posłużyło za kostium duchowi… I więcej nie trzeba! A tytułowe Straszaki wcale nie są straszne. Choć ważne jest, by istniały – wszak dzieci uwielbiają się bać!

Kolejny spektakl to “Okropny poranek” oparty na motywach nordyckiej mitologii, wykonany przez Henriette Harbitz z Norwegii. Za scenografię posłużył zaledwie jeden parawan i kilka rekwizytów. Aktorka odgrywała jednocześnie trzy postacie. Mitologia nordycka, jak każda, której się nie zna, jest skomplikowana i trudna do zrozumienia dla kogoś, kto styka się tylko z jej wyrwanym z kontekstu fragmentem. Oto mamy do czynienia z rywalizacją bogów o piękną kobietę, z nieczystym postępowaniem, z podstępem i zazdrością, czyli tymi wszystkimi tak bardzo ludzkimi cechami bogów. Fabuła mitu została przedstawiona w ogromnym skrócie i sądzę, że pozostała niezrozumiała dla kilkuletnich widzów. Jednak trzeba przyznać, że i w tym spektaklu nikt niczego nie owijał w bawełnę – przecież ludzie tacy są. To nie była kolorowa bajka dla maluszków, ale przedstawienie niejednoznacznego świata dorosłych. Dorośli pewnie zobaczyliby w nim jeszcze seks i pożądanie, a dzieciom wystarczy informacja, że bóg Loki „chce mieć” boginię Freję i pojąć ją za żonę. W tym celu kradnie jej drogocenne klejnoty, które dostała od swojego męża (który nie wiadomo, gdzie teraz się podziewa). Szantażuje też innego boga, Thora, który chce Frei pomóc. Zbyt wiele jest niewiadomych w tym przedstawieniu, by wyrokować, co stoi za takim postępowaniem jego bohaterów.

Następnego dnia Teatteri Vekkulikettu z Finlandii pokazał na scenie “Opowieść o Helokruunu”. Na scenografię złożył się parawan, w którym umieszczono centralnie okno-ekran, w którym pojawiały się elementy teatru cieni.
Dźwięk budowała prosta fujarka (muzyka grana na żywo) i nie padło ani jedno słowo. Spektakl był przeznaczony dla najmłodszych widzów i tacy też zasiedli na widowni. Pewnego wiosennego dnia w dolinie zakwitł piękny kwiat… Odwiedziły go elfy i trole, potem trochę nadgryzł zając, później przyszła jesień, płatki opadły i z rośliny została sama łodyga. Dzieci z otwartymi buziami oglądały przebieg cyklu wegetatywnego kwiatu i wszystkie pory roku, jakie przeszły przez dolinę. Obrazy, niespiesznie przesuwane w pionie, zszyte z różnobarwnych kawałków materiału, przeniosły małych widzów w magiczny, nieskażony ludzką obecnością świat. Muzyka, kolory, ciepłe światło i łagodność powodowały, że nabierały one funkcji arteterapeutycznych. Zresztą, finlandzki teatr taką rolę często spełnia. Była to jedna z piękniejszych rzeczy, jaką widziałam w życiu na scenie. Jeśli kiedykolwiek nadarzyłaby się okazja, nie zastanawiając się ani chwili, poszłabym jeszcze raz, by zobaczyć, co wydarzyło się w dolinie Helokruunu.

Wszystkie skandynawskie spektakle, które pokazano w ramach Małego Kontrapunktu w Szczecinie łączy jedno: są kameralne i ich scenografię można by zmieścić w jednej, może dwóch walizkach. Wszystkie zachwycały prostotą, skromnością i bezpośredniością przekazu. Nie były tu potrzebne ani rozbudowane machiny teatralne, ani skomplikowana muzyka, ani efekty specjalne. Jak się okazuje, można przyciągnąć uwagę dzieci uniwersalnością. Nie musimy mówić tym samym językiem, bo język sztuki jest zrozumiały dla wszystkich.